W nowym numerze Uncut (ze stycznia 2013, który właśnie się ukazał) reżyser nowego filmu o Gingerze Bakerze udziela wywiadu, w którym wyjaśnia, dlaczego perkusista Cream złamał nos podczas kręcenia filmu… Jako dodatek, w tym tygodniu w archiwalnym wydaniu, były kolega Bakera z zespołu, Eric Clapton, przedstawia boleśnie szczerą relację ze swoich dni w Cream – psychodeliczne narkotyki, 24-godzinne konfrontacje i miłość do Pet Sounds. Z majowego wydania Uncut 2004 (Take 84). Wywiad: Nigel Williamson
_____________________
Uncut: Często mówi się, że wzorem dla stylu power-trio w Cream był zespół Buddy’ego Guy’a. Czy tak to sobie przypominasz?
Eric Clapton: Widziałem Buddy’ego na żywo i to było niewiarygodne. Był całkowicie opanowany i pomyślałem: „To jest to”. Więc tak. Stąd wziął się ten pomysł. Wydawało mi się, że z trio można zrobić wszystko – przynajmniej jeśli było się geniuszem i maestro jak Buddy Guy. Cierpiałem na urojenia wielkości w tym kierunku.
Po albumie Bluesbreakers, graffiti „Clapton Is God” zaczęło się już pojawiać w Londynie, prawda?
Mniej więcej w tym okresie, tak. Ale nie cofam tego, co powiedziałem o złudzeniach wielkości, ponieważ kiedy tylko wkroczyłem w rzeczywistość próbując zrealizować moją muzyczną wizję z Cream, to po prostu zniknęło. Już pierwszego dnia prób z Jackiem i Gingerem było dla mnie oczywiste, że nie mam tego, czego potrzeba.
Jak to się stało?
Może miałem coś z umiejętności technicznych, albo przynajmniej zmierzałem w dobrym kierunku. Ale nie miałem pewności siebie, ani niczego podobnego. Widziałem Buddy Guy’a i myślałem, „Mogę to zrobić.” Ale tak naprawdę, to nigdy w życiu nie śpiewałem. Tylko kawałki z The Yardbirds i kilka razy z Johnem Mayallem. Widziałem siebie jako frontmana w Cream. Ale kiedy tam dotarliśmy, okazało się, że Jack był najlepiej przygotowany do tej roli. I tak to się od razu rozwinęło.
Kiedy Ginger zaprosił mnie do współpracy, zapytałem go, kto jeszcze jest w zespole. Odpowiedział: „Jeszcze nie wiem.” Więc zasugerowałem Jacka. On powiedział: „Nie, po co miałeś iść i wspomnieć o nim?”. Powiedziałem: „Bo właśnie z nim grałem i jest świetnym basistą, a wy graliście razem z Grahamem Bondem i Alexisem, więc pomyślałem, że będziesz zadowolony”. A on powiedział: „Nie, w ogóle nie dogadujemy się zbyt dobrze”. Więc w tym momencie się wycofałem. Potem powiedziałam, że wejdę z Ginger tylko wtedy, gdy on wejdzie z Jackiem. Więc musiał powiedzieć OK.
Wtedy, krótko po rozpoczęciu działalności Cream, pojawił się The Jimi Hendrix Experience…
Graliśmy w London Polytechnic w dniu, w którym Jimi przybył do Anglii i Chas Chandler przyprowadził go, żeby nas zobaczył. Powiedział, że chciałby zagrać. Wstał i zagrał „Killing Floor” Howlin’ Wolfa. Nawet dziś nie znam wielu ludzi, którzy potrafią to zagrać. To bardzo, bardzo trudny kawałek muzyki. Ale Jimi to zrobił, a potem schował gitarę za plecami i pomyślałem: „Mój Boże, to jest jak Buddy Guy na kwasie.”
Czy czułeś się przez niego zagrożony?
Zakochałem się w nim. Sądzę, że Ginger i Jack czuli się zagrożeni, bo widzieli, że zamierza zdobyć rynek, na pewno. Ale ja czułem niesamowitą ulgę, że jest jeszcze ktoś na tej planecie, kto jest tak samo oddany tej muzyce jak ja. Oczywiście, on był showmanem. Ale on wiedział, o co chodzi w bluesie. Bardzo chciałem go poznać i spędzić z nim trochę czasu. Ale on był nieuchwytnym facetem i nie był tak dostępny, by się z nim zaprzyjaźnić. Nadal nie wiem, o co tak naprawdę z nim chodziło, jakie były jego motywy, jaki miał długoterminowy plan, a nawet czy w ogóle go miał. Zdecydowanie jednak wyciągnął dywan spod Cream. Mówiłem o nim ludziom takim jak Pete Townshend, chodziliśmy i widzieliśmy go w różnych klubach i zastanawiałem się, jak on zamierza sprawić, by to, co robił, działało na płycie. Potem pojechaliśmy do Ameryki, żeby nagrać Disraeli Gears, który moim zdaniem był niesamowicie dobrym albumem. A kiedy wróciliśmy, nikt nie był zainteresowany, bo wyszedł Are You Experienced i zmiótł z powierzchni ziemi wszystkich innych, łącznie z nami. Jimi miał to przeszyte. Wziął bluesa i uczynił go niewiarygodnie nowoczesnym. Byłem w podziwie dla niego.
Jak mocno psychodeliczne narkotyki wpłynęły na muzykę Cream?
Bardzo mocno. Nie wiem ile razy próbowaliśmy grać na kwasie, ale było ich kilka. W Ameryce zażywaliśmy dużo kwasu. Poznaliśmy Owsley’a, który robił towar dla Acid Tests i Grateful Dead, i pojawiał się na wszystkich naszych koncertach. Dla mnie to trwało również po Cream. Wciąż eksperymentowałem.
Patrząc wstecz, jak myślisz, co było spuścizną Cream?
To ciekawe pytanie, bo tak naprawdę nie wiem. Nie jestem nawet pewien, co tak naprawdę chcieliśmy zrobić. Moje wrażenie z tamtego czasu było takie, że ledwo dawaliśmy radę. Zawsze było: „Co my teraz zrobimy?”. Więc po prostu się zacięliśmy. Początkowy plan był taki, że Cream będzie grupą dada. Mieliśmy mieć te wszystkie dziwne rzeczy dziejące się na scenie i miało to być eksperymentalne, zabawne i buntownicze. W tamtym czasie mówiliśmy, że to będzie anty-muzyka. Ale w końcu mieliśmy takiego kopa, żeby po prostu przejść do części instrumentalnej i zobaczyć, co się stanie, z tego właśnie staliśmy się znani. Kiedy pojechaliśmy do Ameryki, graliśmy półgodzinne solówki w środku wszystkiego. To nie było tylko „Crossroads”. Robiliśmy to w każdej piosence. Popadliśmy w samozadowolenie i wielu ludzi łatwo się z tym pogodziło. Schlebiało to naszej próżności, a potem myślę, że przestaliśmy próbować.
Czy Cream byli ojcami heavy metalu?
Był taki zespół Blue Cheer, który moim zdaniem był prawdopodobnie twórcą heavy metalu, ponieważ tak naprawdę nie mieli tradycyjnych korzeni w bluesie. Nie mieli misji. Chodziło tylko o to, żeby być głośnym. Cream też byli bardzo głośni, a my daliśmy się wciągnąć w posiadanie ogromnych banków wzmacniaczy Marshalla tylko po to, żeby było głośno. Ale mieliśmy naprawdę mocne podstawy w bluesie i jazzie. Led Zeppelin przejęli nasze dziedzictwo. Ale potem zabrali je w inne miejsce, za którym nie przepadałem.
Skąd wzięły się bardziej melodyjne wpływy – jak w utworach takich jak „I Feel Free”?
W całości od Jacka. Nigdy nie znałem żadnego rodzaju skali muzycznej, poza ścisłą skalą bluesową. I wciąż trudno mi się od niej uwolnić. Jack wniósł ze sobą ogromne doświadczenie w zakresie muzyki klasycznej, jazzu i muzyki popularnej. Wierzcie lub nie, ale kiedy Cream ewoluował swoją ideologię tego, jak chcemy, żeby brzmiał, to rzeczą, której słuchaliśmy najczęściej, poza bluesem, był Pet Sounds. Jack był bardzo zainteresowany punktem widzenia Briana Wilsona i widział w nim nowego Bacha.
A pierwszy singiel, „Wrapping Paper”, w ogóle nie brzmiał jak Cream.
To znowu był Jack. Kiedy usłyszałem tę piosenkę, zapytałem: „Co to jest?”. A Jack powiedział, że to świetny sposób na rozpoczęcie power trio poprzez danie ludziom czegoś, czego naprawdę nie lubili, nie oczekiwali lub nie chcieli. Spodobał mi się ten pomysł. Pomyślałem: „Tak, to ma dla mnie sens”. Jack zawsze miał najpiękniejsze melodie. Solowe albumy tego człowieka po Cream też były niesamowite. Songs For A Tailor – co to był za wspaniały materiał, z takimi rzeczami jak „Theme For An Imaginary Western”. Po prostu fantastyczne.
Twoja własna twórczość również zaczęła rozkwitać wzdłuż bardziej melodyjnych linii, z utworami takimi jak „Badge”.
Cóż, zawdzięczam to Jackowi. To był jego wpływ, chociaż ja zawsze miałem w sobie to liryczne coś. „Badge” był prawdopodobnie moją pierwszą próbą wyłożenia tego. To sięga wstecz do mojego upodobania do Josepha Locke’a i bardzo tradycyjnych form śpiewu i muzyki jako dzieciaka. Kiedy teraz piszę, zawsze muszę się cenzurować, żeby nie pójść za daleko w tym kierunku. Muszę się bardzo starać, żeby nie było zbyt słodko.
Podobnie jak „Burning Of The Midnight Lamp” Hendrixa, „Tales Of Brave Ulysses” na Disraeli Gears musiała być jedną z pierwszych płyt, na których użyto pedału kaczki. Jak do tego doszło?
Kupiłem go w sklepie gitarowym Manny’ego w Nowym Jorku, tak mi się wydaje. Powiedzieli, że Jimi miał taki pedał i to mi wystarczyło. Ja też musiałem ją mieć. Uwielbiałem ją, bo brzmiała jak ktoś mówiący i przypominała mi Sparky’ego i te dziecięce płyty ze wszystkimi efektami. „Tales Of Brave Ulysses” był w dużej mierze częścią hippisowskiego stylu z 1967 roku, ponieważ słowa napisał mój współlokator, Martin Sharp, który robił też projekty okładek do albumów Cream. Jest tam taka linia gitary, o której myślałem, że nikt wcześniej tego nie zrobił, ale w rzeczywistości jest dokładnie taka sama jak w „Summer In The City”. Może podprogowo zaczerpnąłem ją z tego, bo uwielbiałem The Lovin’ Spoonful. Ale wydawało mi się, że to było tak łatwe do napisania, a z pedałem wah-wah i niesamowitym tekstem Martina, czułem, że naprawdę dokonałem jakiegoś przełomu.
Dlaczego Cream się rozpadło?
Cóż, obciążenie pracą było dość poważne. Graliśmy sześć nocy w tygodniu, a ja schudłem do około dziewięciu kilogramów i wyglądałem jak śmierć. Byłem w złej formie. To było nie tyle nadużywanie siebie, co zaniedbywanie siebie. Myślę, że to wszystko przyczyniło się do psychologii sytuacji, która była dość trudna w najlepszych czasach. Ginger i Jack byli postaciami dynamicznymi i dość przytłaczającymi. Czułem się, jakbym był w sytuacji konfrontacji 24 godziny na dobę. Połowa mojego czasu była spędzona na próbach utrzymania pokoju. A na dodatek starasz się być kreatywny i tworzyć muzykę. Dzwoniłem do domu do Roberta Stigwooda, naszego menadżera, i mówiłem: „Zabierzcie mnie stąd – ci faceci są szaleni. Nie wiem co się dzieje i mam już dość.” On zawsze mówił, żeby dać im jeszcze tydzień. To było do zniesienia, dopóki nie było żadnej widocznej alternatywy. Ale kiedy pojawiało się coś, co pokazywało inną drogę, to było dla mnie to.
A kiedy znalazłeś alternatywę?
Kiedy usłyszałem The Basement Tapes. Po raz pierwszy usłyszałem ich od przyjaciela z Londynu, który nazywał się David Lipenhoff. Opowiedział mi o zespole, który nazywał się The Hawks i o tym, że teraz zadawał się z Dylanem. Przegapiłem to wszystko, bo nie byłem wielkim fanem Dylana w tamtym czasie. Ale usłyszałem The Basement Tapes i zabrzmiało to tak, jakby wskoczyli w to, co moim zdaniem powinniśmy robić. To było to, jak chciałem, żebyśmy brzmieli i oto ktoś inny to robił. Potem inny przyjaciel puścił mi Music From Big Pink. To wstrząsnęło mną do głębi. Pierwszy raz usłyszałem to pod wpływem jakiegoś mocnego meksykańskiego zioła i to jeszcze bardziej to wyolbrzymiło.
Czy rozmawiałeś z The Band o współpracy z nimi?
Wizytowałem Robbiego Robertsona i ich wszystkich w Woodstock. Dylan też tam był. Spędziłem z nimi cały dzień. Ale stało się dla mnie całkiem oczywiste, że jestem na innej planecie niż ci faceci. Miałem afgańską kurtkę, kręcone włosy i różowe spodnie. Oni wyglądali jak The Hole In The Wall Gang. Mieli bardzo zamkniętą scenę. Chciałem być jej częścią. Ale nie było tam wstępu. Nie było miejsca. Więc wszystko co mogłem zrobić, to podziwiać to z daleka i tęsknić za czymś podobnym.
Czy Cream mogło pójść w tym samym kierunku co The Band?
Byłem absolutnie pewien, że gdybyśmy zaangażowali pomoc Steve’a Winwooda, moglibyśmy pójść w tym kierunku, ale zrobilibyśmy to w bardzo angielski sposób. W rzeczywistości, on już zaczął to robić z Traffic i koncepcją wspólnego, rodzinnego zespołu. Na początku tego nie rozumiałem. Myślę, że nawet miałem pogardę dla tego, co oni robili. Ale później zdałem sobie sprawę, że Traffic to angielska wersja The Band. Próbowałem wciągnąć Steve’a do zespołu od wieków. Myślę, że musiałem rozmawiać o tym z Jackiem i Gingerem. Ale on był zakorzeniony w tym, co robił w Traffic. Potem nagle coś się tam wydarzyło i był dostępny. I tak narodziło się Blind Faith.
Zdjęcie: Roz Kelly/Michael Ochs Archives/Getty Images
.