Trigger warning: child loss
Czterdzieści trzy lata temu, kiedy moja teściowa miała martwy poród w 40 tygodniu ciąży, nie widziała swojej córki. Żyła w kulturze i w czasie, kiedy nie zachęcano jej do nadania jej imienia. Nie powiedziano jej, gdzie jest pochowana.
Powiedziała mi o tej stracie tylko dlatego, że byliśmy w szpitalu odwiedzając mojego teścia, a śmierć była na naszych myślach. Od tamtej pory w rozmowach pojawiała się rzadko. Nigdy nie pytałem; ona nigdy nie proponowała. Po co mówić o tym, co straciła, skoro w następnych latach miała dwoje żyjących dzieci?
Ale po tym, jak opowiedziała mi tę historię, nabrałem do niej nieco więcej szacunku. Rodziła trzy razy, ale urodziła tylko dwoje dzieci. Pracowała przy porodzie i urodziła martwe dziecko. Co może być bardziej bolesne dla kobiety – zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie – niż przejście przez ten niewyobrażalny proces? Oczywiście najlepiej było, aby nie widziała swojego dziecka. Oczywiście, nie mówiła o swoich przeżyciach. Jak wiele bólu może znieść jedno serce?
W 2014 roku, cztery lata po naszej rozmowie, zaszłam w ciążę. I kim ja byłam, żeby się czymkolwiek przejmować? Jej martwy poród miał miejsce w latach 70-tych, a czasy się zmieniły.
W pewnym sensie. Każdego roku w Stanach Zjednoczonych nadal dochodzi do 24 000 martwych urodzeń, co stanowi 10 razy więcej niż liczba przypadków SIDS. Ale szanse były po naszej stronie – nasz syn nie był jednym z nich.
Potem, w zeszłym roku, zaszłam w ciążę z dzieckiem numer dwa. Tym razem dziewczynka. Stosunkowo łatwa ciąża. Wizyta u lekarza w 37 tygodniu, gdzie zapewniono mnie, że wszystko jest w porządku. Wystarczyło poczekać.
I wtedy, w 38 tygodniu, moja córka przestała się ruszać. Podrzuciliśmy naszego malucha do sąsiadów. Powiedzieliśmy im, że niedługo wrócimy. Pomyślałyśmy o wzięciu ładowarki do telefonu, ale uznałyśmy, że nie będzie nam potrzebna. Złapaliśmy samochód do szpitala.
Lekarze nie musieli wypowiadać tych czterech przerażających słów – „Nie ma bicia serca” – ponieważ od razu mogliśmy to sami zobaczyć na ekranie sonogramu. Dopiero 14 godzin później, po porodzie, mogliśmy zobaczyć rzadki, ciasny węzeł, który utworzył się w jej pępowinie.
Urodziłam (to wyrażenie nadal nie brzmi dobrze, ale jest lepsze niż „wydałam na świat śmierć”) w kulturze i w czasie, kiedy powszechnie uważa się, że zobaczenie dziecka pomaga w żałobie. Nadaliśmy naszemu dziecku imię, zrobiliśmy zdjęcia i mieliśmy możliwość spędzenia z nim kilku godzin po porodzie. Niektóre szpitale mają nawet specjalne chłodzące łóżeczka, aby rodzice mogli spędzić kilka dni ze swoimi dziećmi.
Działania mojej teściowej po jej własnym martwym urodzeniu bardziej przypominały to, jak mogła zareagować na wczesne poronienie: żadnych zdjęć, żadnych śladów stóp, żadnego pogrzebu.
Żaden ze sposobów radzenia sobie z tym rozdzierającym serce żalem nie jest właściwy – oboje byliśmy pogrążeni w żałobie – ale różnica podkreśla nieznajomość martwego urodzenia. To nie jest poronienie, które, niestety, zdarza się w co najmniej jednej czwartej wszystkich ciąż. To nie jest śmierć żywej osoby. To śmierć dziecka, które nigdy nie wzięło oddechu, a przecież mogło. To śmierć kogoś, kogo tak naprawdę znała tylko jedna osoba na całym świecie.
Poród martwego płodu jest czymś pośrednim między noszeniem dziecka a urodzeniem dziecka. To przepaść, przez którą wpadliśmy. To jak skok z muchomora do flagi, ale wpadnięcie do studni bez dna: dotarliśmy do końca gry, ale i tak przegraliśmy.
W przypadku martwego urodzenia często nie ma aktu urodzenia. Nie ma też aktu zgonu. Jednak większość państw nakłada na rodzinę obowiązek pozbycia się ciała, jeśli dziecko zostało urodzone po 20 tygodniach. Oznacza to pochówek lub kremację, koszty z tym związane (ale bez ulgi podatkowej, która jest dostępna tylko dla dzieci, które biorą przynajmniej jeden oddech), a często także nabożeństwo z wierszami czytanymi i łzami wylewanymi.
I taki jest dylemat rodzica martwego urodzenia. Znajdujemy się pomiędzy poronieniem a śmiercią żywego człowieka. Mamy zdjęcia, ale ich nie pokazujemy. Urodziłyśmy, ale urodziny to nie święto. Produkowaliśmy mleko, ale nie było dziecka, które by je piło. Zapłaciliśmy rachunki za szpital, ale wyszliśmy z pustymi rękami. Skremowaliśmy dziecko, które nigdy oficjalnie nie żyło. Kiedy ludzie pytają, ile mamy dzieci, wahamy się.
Zapytano mnie ostatnio, czy mój maluch ma jakieś rodzeństwo. Jeśli odpowiem, że nasza córka zmarła, to nasuwa się skojarzenie, że ona też żyła. Jednak powiedzenie, że mieliśmy stratę prenatalną (lub nie wspominanie o tym w ogóle) minimalizuje wagę tragedii.
Po naszej stracie otrzymaliśmy kartkę z wyrazami współczucia od mamy przyjaciółki, której dorosła córka zginęła w wypadku w zeszłym roku. Powitała mnie w klubie matek po stracie. Uhonorowała moją córkę, pisząc jej imię i uznając jej istnienie.
W tym samym czasie ja i mój mąż próbowaliśmy nadać sens naszemu doświadczeniu, zastanawiając się na głos, czym nasza strata różniła się od poronienia. Czy nasza strata była tak tragiczna, jak strata mamy mojej przyjaciółki, kiedy nie mieliśmy wspomnień? Czy była bardziej tragiczna, skoro nasza córka miała przed sobą całe życie? Jaka była odpowiednia długość żałoby? Czy miałyśmy wziąć wolne w pracy, jakbyśmy straciły dziecko, czy też powinnyśmy się spieszyć i żyć dalej?
Ta niemożność sklasyfikowania martwego urodzenia, wytłumaczenia tego, co niewytłumaczalne, przyczynia się do naszego braku zrozumienia. Przyjaciółka powiedziała mi, że kiedy jej córka urodziła się martwa w pełnym terminie cztery lata temu, jej przyjaciółka, która właśnie ukończyła szkołę medyczną zapytała: „Więc nazywamy to martwym urodzeniem?”
Um, tak. Nazywamy to martwym urodzeniem.
I mówimy głośno, że to się zdarza – nadal się zdarza. Urodzenia martwe nie zostały pozostawione w latach 70-tych, jak myślałam. Liczba porodów martwych płodów w USA nie zmniejszyła się od dwóch dekad. Niestety, każdego roku w tym kraju powstają dziesiątki tysięcy nowych rodziców urodzonych martwo, jednocześnie przepełnionych miłością, ale czujących pustkę.
Niektórzy z nas trzymali swoje dzieci. Niektórzy z nas organizowali pogrzeby. Kiedy pytasz, ile mamy dzieci, niektórzy z nas nie są pewni, co i jak powiedzieć. Ale miesiące, lata czy dekady później wszyscy opłakujemy nasze dzieci i dzieci, którymi mogłyby się stać.
.