I.
Cthulhu, nazywają mnie. Wielki Cthulhu.
Nikt nie potrafi tego dobrze wymówić.
Czy ty to zapisujesz? Każde słowo? Dobrze. Od czego mam zacząć? Bardzo dobrze. Od początku. Zapisz to, Whateley.
Zostałem zrodzony niezliczone eony temu, w ciemnych mgłach Khhaa’yngnaiih (nie, oczywiście nie wiem jak to się pisze. Napisz jak brzmi), z bezimiennych, koszmarnych rodziców, pod gibkim księżycem. To nie był księżyc tej planety, oczywiście, to był prawdziwy księżyc. W niektóre noce wypełniał ponad połowę nieba, a gdy się wznosił, można było obserwować, jak karmazynowa krew kapie i ścieka po jego rozdętej twarzy, barwiąc ją na czerwono, aż w końcu u szczytu skąpał bagna i wieże w krwawym, trupio czerwonym świetle.
Takie były dni.
Albo raczej noce, ogólnie rzecz biorąc. Nasze miejsce miało swego rodzaju słońce, ale było stare, nawet wtedy. Pamiętam, że w noc jego ostatecznej eksplozji wszyscy zsunęliśmy się na plażę, żeby popatrzeć. Ale wyprzedzam sam siebie.
Nigdy nie znałem swoich rodziców.
Mój ojciec został pożarty przez moją matkę, gdy tylko ją zapłodnił, a ona z kolei została zjedzona przeze mnie przy moich narodzinach. To jest moje pierwsze wspomnienie, tak się składa. Jak wydostawałem się z mojej matki, a jej smak wciąż pozostawał w moich mackach.
Nie bądź taki zszokowany, Whateley. Uważam was, ludzi, za równie odrażających.
Co mi przypomniało, czy pamiętali o nakarmieniu shoggotha? Wydawało mi się, że słyszałem jak bełkotał.
Spędziłem swoje pierwsze kilka tysięcy lat na tych bagnach. Nie podobało mi się to oczywiście, bo byłem koloru młodego pstrąga i długi na jakieś cztery twoje stopy. Większość czasu spędzałem podkradając się do rzeczy i zjadając je, a z kolei unikając bycia podkradanym i zjadanym.
Tak minęła moja młodość.
A potem pewnego dnia – wydaje mi się, że był to wtorek – odkryłem, że w życiu jest coś więcej niż jedzenie. (Seks? Oczywiście, że nie. Nie osiągnę tego etapu aż do następnej estywacji; do tego czasu wasza mała planeta będzie już dawno zimna). To właśnie w tamten wtorek mój wujek Hastur zsunął się do mojej części bagien ze złączonymi szczękami.
To znaczyło, że nie zamierzał jeść tej wizyty i że możemy porozmawiać.
Teraz to głupie pytanie, nawet jak na ciebie Whateley. Nie używam żadnych ust w komunikacji z tobą, prawda? W takim razie bardzo dobrze. Jeszcze jedno takie pytanie, a znajdę kogoś innego, komu będę mógł opowiedzieć swoje wspomnienia. A ty będziesz karmił shoggotha.
Wyruszamy – powiedział do mnie Hastur. Czy zechcesz nam towarzyszyć?
My? Zapytałem go. Kto to jest my?
My, powiedział, Azathoth, Yog-Sothoth, Nyarlathotep, Tsathogghua , Ia ! Shub Niggurath, młody Yuggoth i kilku innych. Wiesz, powiedział, chłopcy (swobodnie tłumaczę tutaj dla ciebie, Whateley, rozumiesz. Większość z nich była a-, bi-, lub triseksualna, a stary Ia! Shub Niggurath ma co najmniej tysiąc młodych, czy jak to się mówi. Ta gałąź rodziny zawsze była skłonna do przesady). Wychodzimy – podsumował – i zastanawialiśmy się, czy masz ochotę na trochę zabawy.
Nie odpowiedziałem mu od razu. Prawdę mówiąc nie przepadałem za moimi kuzynami, a z powodu jakiegoś szczególnie eldryckiego zniekształcenia płaszczyzn zawsze miałem spore problemy z ich wyraźnym widzeniem. Mają tendencję do rozmywania się wokół krawędzi, a niektóre z nich — Sabaoth jest tego przykładem — mają bardzo wiele krawędzi.
Ale byłem młody, pragnąłem emocji. „W życiu musi być coś więcej niż to!”, wołałem, gdy wokół mnie roztaczały się rozkosznie kwaśne zapachy bagien, a nad głową ngau-ngau i zitadory krzyczały i skrzeczały. Zgodziłam się, jak zapewne się domyślacie, i ruszyłam za Hasturem, aż dotarliśmy na miejsce spotkania.
Jak pamiętam, następny księżyc spędziliśmy na dyskusjach o tym, dokąd zmierzamy. Azathoth miał serce skierowane na odległe Shaggai, a Nyarlathotep miał coś o Niewypowiedzianym Miejscu (nie mogę sobie do końca wyobrazić dlaczego. Ostatnim razem, gdy tam byłem, wszystko było zamknięte). Dla mnie to wszystko było takie samo, Whateley. Gdziekolwiek jest mokro i jakoś, subtelnie źle i czuję się jak w domu. Ale Yog-Sothoth miał ostatnie słowo, jak zawsze, i przybyliśmy na tę płaszczyznę.
Poznałeś Yog-Sothotha, czyż nie, moja mała dwunożna bestyjko?
Tak myślałem.
Otworzył nam drogę, byśmy tu przybyli.
Szczerze mówiąc, nie myślałem o tym zbyt wiele. I nadal nie sądzę. Gdybym wiedział, jakie kłopoty nas czekają, wątpię, czy bym się przejmował. Ale byłem wtedy młodszy.
Jak pamiętam, naszym pierwszym przystankiem była ciemna Carcosa. Strasznie mnie to miejsce przeraziło. Dziś mogę patrzeć na wasze rodzaje bez dreszczy, ale ci wszyscy ludzie, bez skali czy pseudopoda między sobą, przyprawiali mnie o dreszcze.
Król w Żółci był pierwszym, z którym się dogadałem.
Król Tatterdemallion. Nie znasz go? Necronomicon na stronie siedemset czwartej (w wydaniu kompletnym) sugeruje jego istnienie, i myślę, że ten idiota Prinn wspomina o nim w De Vermis Mysteriis. No i jest jeszcze Chambers, oczywiście.
Uroczy gość, jak już się do niego przyzwyczaiłem.
To on pierwszy podsunął mi pomysł.
Co, do niewypowiedzianych piekieł, jest do zrobienia w tym ponurym wymiarze? zapytałem go.
Śmiał się. Kiedy przybyłem tu po raz pierwszy, powiedział, jako zwykły kolor z kosmosu, zadawałem sobie to samo pytanie. Potem odkryłem, jaką frajdę można mieć z podbijania tych dziwnych światów, podporządkowywania sobie ich mieszkańców, sprawiania, by się ciebie bali i czcili. To prawdziwa frajda.
Oczywiście, Starcom się to nie podoba.
Starcom? zapytałem.
Nie, on powiedział, Starzy. To się pisze wielką literą. Śmieszne chłopaki. Jak wielkie rozgwieżdżone beczki z głowami, z filmowymi wielkimi skrzydłami, którymi latają przez kosmos.
Latają przez kosmos? Latać? Byłem zszokowany. Nie sądziłem, że w dzisiejszych czasach ktokolwiek lata. Po co się męczyć, skoro można się ślimaczyć, co? Zrozumiałem, dlaczego nazywali ich starymi. Pardon, Staruszkowie.
Co robią ci Staruszkowie? zapytałem króla.
(Później opowiem ci wszystko o ślamazarności, Whateley. Ale to bezcelowe. Brakuje ci wnaisngh’ang. Chociaż może sprzęt do badmintona nadawałby się prawie tak samo dobrze). (Gdzie ja byłem? Ach tak).
Co robią ci Starzy, zapytałem króla.
Niewiele, wyjaśnił. Po prostu nie lubią, gdy ktoś inny to robi.
Zachwiałem się, wijąc macki, jakby chcąc powiedzieć „Spotkałem takie istoty w swoim czasie”, ale obawiam się, że wiadomość ta umknęła Królowi.
Czy znasz jakieś miejsca dojrzałe do podboju? Zapytałem go.
Machnął niejasno ręką w kierunku małej i ponurej plamy gwiazd. Jest tam jedna, która może ci się spodobać – powiedział mi. Nazywa się Ziemia. Trochę na uboczu, ale dużo miejsca do poruszania się.
Silly bugger.
To wszystko na razie, Whateley.
Powiedz komuś, żeby nakarmił shoggotha, jak będziesz wychodził.
II.
Czy to już czas, Whateley?
Nie bądź głupi. Wiem, że posłałem po ciebie. Moja pamięć jest tak dobra, jak nigdy nie była.
Ph’nglui mglw’nafh Cthulhu R’lyeh wgah’nagl fthagn.
Wiesz, co to znaczy, prawda?
W swoim domu w R’lyeh martwy Cthulhu czeka śniąc.
Usprawiedliwiona przesada, to; nie czułem się ostatnio zbyt dobrze.
To był żart, jednogłowy, żart. Czy ty to wszystko zapisujesz? Dobrze. Pisz dalej. Wiem, gdzie wczoraj byliśmy.
R’lyeh.
Ziemia.
To przykład tego, jak zmieniają się języki, znaczenia słów. Rozmycie. Nie mogę tego znieść. Kiedyś R’lyeh było Ziemią, a przynajmniej tą jej częścią, którą biegałem, mokrym kawałkiem na początku. Teraz to tylko mój mały domek, szerokość geograficzna 47°9′ na południe, długość geograficzna 126°43′ na zachód.
Albo Starcy. Nazywają nas teraz Starymi. Albo Wielcy Starzy, jakby nie było różnicy między nami a chłopcami od beczek.
Rozmycie.
Więc przybyłem na Ziemię, a w tamtych czasach była ona o wiele bardziej wilgotna niż dzisiaj. Było to wspaniałe miejsce, morza bogate jak zupa i wspaniale dogadywałem się z ludźmi. Dagon i chłopcy (tym razem używam tego słowa dosłownie). Wszyscy żyliśmy w wodzie w tych odległych czasach i zanim zdążyłeś powiedzieć Cthulhu fthagn, kazałem im budować, niewolić i gotować. I bycie gotowanym, oczywiście.
Which reminds me, there was something I meant to tell you. Prawdziwa historia.
Był sobie statek, płynący po morzach. W rejsie po Pacyfiku. I na tym statku był magik, zaklinacz, którego zadaniem było zabawianie pasażerów. A na statku była papuga.
Za każdym razem, gdy magik robił sztuczkę, papuga ją psuła. Jak? Powiedziałby im, jak to się robi, oto jak. „Wsadził ją do rękawa”, mruczała papuga. Albo „ułożył talię” lub „ma fałszywe dno”.
Magikowi się to nie podobało.
W końcu nadszedł czas na jego największą sztuczkę.
Ogłosił ją.
Zakasał rękawy.
Zachwiał ramionami.
W tym momencie statek przechylił się i roztrzaskał na jedną burtę.
Zatopione R’lyeh wzniosło się pod nimi. Hordy moich sług, odrażających rybo-ludzi, kłębiąc się po burtach, pochwyciły pasażerów i załogę i wciągnęły ich pod fale.
R’lyeh ponownie zatonął pod wodami, oczekując na czas, gdy straszliwy Cthulhu powstanie i znów będzie panował.
Samotnie, ponad brudnymi wodami, mag – przeoczony przez moje małe batrachiańskie cycuszki, za które słono zapłaciły – unosił się, trzymając się drzewca, zupełnie sam. I wtedy, daleko nad sobą zauważył mały, zielony kształt. Podszedł niżej, w końcu usiadł na bryle pobliskiego drewna dryfującego, i zobaczył, że to papuga.
Papuga przekrzywiła głowę na bok i zmrużyła oczy na maga.
„W porządku,” powiedziała, „Poddaję się. Jak to zrobiłeś?”
Oczywiście, że to prawdziwa historia, Whateley.
Czy czarny Cthulhu, który wyślizgnął się z ciemnych gwiazd, gdy twoje najbardziej eldrytyczne koszmary ssały pseudomarmury swoich matek, który czeka na czas, gdy gwiazdy nadejdą, by wyjść ze swojego pałacu-grobowca, ożywić wiernych i wznowić swoje rządy, który czeka, by uczyć na nowo wysokich i soczystych rozkoszy śmierci i revelry, czy okłamałby cię?
Na pewno tak.
Zamknij się Whateley, mówię. Nie obchodzi mnie, gdzie to wcześniej słyszałeś.
Bawiliśmy się w tamtych czasach, rzezią i zniszczeniem, ofiarą i potępieniem, ichorem, szlamem i maźnią, a także plugawymi i bezimiennymi zabawami. Jedzenie i zabawa. To była jedna długa impreza i wszyscy ją uwielbiali, z wyjątkiem tych, którzy zostali wbici na drewnianych palach pomiędzy kawałki sera i ananasa.
Och, w tamtych czasach na ziemi żyli giganci.
To nie mogło trwać wiecznie.
Przybyli z nieba, z błoniastymi skrzydłami, zasadami, przepisami, rutyną i Dho-Hna wie, ile formularzy trzeba wypełnić w kwintuplikacie. Banalne małe biurokraty, całe mnóstwo z nich. Widać to było po samym patrzeniu na nich: Pięcioramienne głowy – każdy, na którego spojrzałeś, miał pięć punktów, ramion, cokolwiek, na głowie (które, dodam, były zawsze w tym samym miejscu). Żadnemu z nich nie starczyło wyobraźni, by wyhodować sobie trzy ramiona, sześć, czy sto dwa. Pięć, za każdym razem.
No offence meant.
Nie dogadywaliśmy się.
Nie podobała im się moja impreza.
Rappedowali po ścianach (metaforycznie). Nie zwracaliśmy na to uwagi. Potem stali się wredni. Kłócili się. Gryźli się. Walczyli.
Okay, powiedzieliśmy, chcecie morze, możecie mieć morze. Zamykamy, zapasy i beczkę z rozgwiazdami. Przenieśliśmy się na ląd – wtedy był dość bagnisty – i zbudowaliśmy gargantuiczne monolityczne budowle, które przyćmiły góry.
Wiesz, co zabiło dinozaury, Whateley? My. W jednym grillu. Ale ci spiczastogłowi zabijacy nie mogli dać sobie spokoju. Próbowali przesunąć planetę bliżej słońca… a może dalej? Nigdy ich o to nie zapytałem. Następną rzeczą, o której wiedziałem, było to, że znów byliśmy pod morzem.
Musiałeś się śmiać.
Miasto Starców dostało w kark. Nienawidzili suchości i zimna, podobnie jak ich stworzenia. Nagle znaleźli się na Antarktydzie, suchej jak kość i zimnej jak zaginione równiny przeklętego Lenga.
Na tym kończymy dzisiejszą lekcję, Whateley.
I czy możesz poprosić kogoś, by nakarmił tego przeklętego shoggotha?
III.
(Profesorowie Armitage i Wilmarth są przekonani, że w tym miejscu brakuje nie mniej niż trzech stron manuskryptu, powołując się na tekst i długość. Zgadzam się.)
Gwiazdy się zmieniły, Whateley.
Wyobraź sobie swoje ciało odcięte od głowy, pozostawiające cię jako bryłę mięsa na chłodnej marmurowej płycie, mrugającą i duszącą się. Tak to właśnie wyglądało. Zabawa się skończyła.
To nas zabiło.
Więc czekamy tu na dole.
Straszne, co?
Wcale nie. Nie obchodzi mnie bezimienny strach. Mogę czekać.
Siedzę tu, martwy i śniący, patrząc jak antypody człowieka powstają i upadają, jak się wznoszą i kruszą.
Jednego dnia – być może nastąpi to jutro, być może w większej liczbie jutrzejszych dni, niż twój słaby umysł jest w stanie ogarnąć – gwiazdy zostaną prawidłowo złączone na niebie, a czas zniszczenia nadejdzie: Powstanę z głębin i ponownie zapanuję nad światem.
Zamieszki i bunt, krwawe żarcie i obrzydliwość, wieczny zmierzch i koszmar, krzyki umarłych i nieumarłych oraz śpiew wiernych.
A potem?
Opuszczę ten plan, gdy ten świat będzie zimnym żużlem krążącym wokół bezświetlnego słońca. Wrócę do swojego miejsca, gdzie krew ścieka nocą po twarzy księżyca, który wybrzusza się jak oko utopionego żeglarza, i będę estywował.
Wtedy będę spółkował, a w końcu poczuję w sobie poruszenie i poczuję, jak moje maleństwo wyjada drogę do światła.
Um.
Czy ty to wszystko zapisujesz, Whateley?
Dobrze.
Cóż, to wszystko. Koniec. Narracja zakończona.
Zgadnij, co teraz zrobimy? Zgadza się.
Pokarmimy shoggotha.
© Neil Gaiman 1986
List „uzupełniający” ukazał się w Dagon #17 , kwiecień, 1987:
Miło widzieć „I Cthulhu” w końcu w druku: jedyny inny Lovecraftiański artykuł, jaki planuję zrobić w pewnym momencie, to adnotacja na temat pewnej korespondencji, która dostała się w moje ręce stosunkowo tajemniczo. To znaczy, nie jest powszechnie wiadomo, że listy H.P. Lovecrafta, które znamy i kochamy, są niekompletne pod jednym ważnym względem.
Pod koniec lat dwudziestych i na początku trzydziestych młody angielski pisarz – który, podobnie jak Lovecraft, niewiele myślał o pisaniu dwudziestotysięcznych listów – przebywał w Nowym Jorku, pracując nad własnymi książkami i pisząc libretta do musicali.
To, że Lovecraft, oddany anglofil, był fanem twórczości tego człowieka, nie jest zaskakujące. To, że P.G. Wodehouse był fanem Weird Tales, jest może jeszcze bardziej zaskakujące. W jaki sposób ich długa korespondencja dostała się w moje małe, brudne łapki nie chcę się w tym momencie zagłębiać. Dość powiedzieć, że posiadam nie tylko ich jedyną wspólną powieść (alternatywnie zatytułowaną The What Ho! On The Threshold i It’s the Call of Cthulhu, Jeeves), ale także fragmenty ich musicalu, Necronomicon Summer, w którym bohaterka zostaje wezwana do zaśpiewania tych nieśmiertelnych wersów:
Mogę być tylko ptakiem w pozłacanej klatce
Jeńcem jak papużka albo gołąbek,
Ale kiedy panna spotyka gigantycznego lipofaga
Jej serce zostaje przeżute i złamane, jak to stare porzekadło
Jestem tylko głupcem, który
Myślał, że Cthulhu
Może się zakochać!
Podobieństwa między oboma autorami – nie tylko w nazwiskach, ale i biografii, obaj zostali wychowani przez ciotki (jedno z legionu podobieństw) – skłaniają do zastanowienia się, dlaczego współpraca zakończyła się fiaskiem i została zatuszowana przez obu panów, i dlaczego prowadzili wspólną pracę w takiej tajemnicy. Z pewnością powieść rzuca fascynujące światło na obie ich obsesje (od razu przychodzi na myśl sekwencja, w której ciotka Agata okazuje się być Nyarlathotepem, oraz wyprawa Woostera-Psmitha na trzykrotnie przeklęte równiny Leng, ożywiona ich bieżącą walką o muszkę Bertiego Woostera).
Gdy będzie nadawać się do publikacji; gdy prawa autorskie zostaną oczyszczone; i gdy istotna kwestia, czy są to Listy Wodehouse-Lovecraft, czy Listy Lovecraft-Wodehouse (lub czy, jak sugerowano, należy pójść na kompromis, na przykład, Listy Lovehouse-Wodecraft) została w pełni rozwiązana: wtedy mogę zapewnić, że wasza publikacja będzie pierwszą, która się o tym dowie.