Nie mogę chyba złapać właściwego chodu. Jestem na Prado, głównej alei w centrum La Paz. Zbocze jest za mną, więc mogę oddychać. Problem w tym, że paceños przyspieszają, kiedy idą w dół. Mam pół oka na ich stopy. Tak, ci zbliżający się do mnie mają eleganckie, XIX-wieczne tempo. Łączą ręce, nie spieszą się. Ale ci, którzy przesuwają się obok mnie, poruszają się znacznie szybciej, zygzakując przez tłumy, z telefonami przyciśniętymi do uszu, wykrzykując umowy i prywatne dramaty, jakby w powietrzu był tlen.
Na wysokości 3600 metrów nad poziomem morza, zadyszka jest częścią codziennego życia w La Paz. Podobnie jak zgiełk, gwar, surowa ludzka energia prawie miliona ludzi żyjących w kanionie w kształcie kaldery. Czasami mam wrażenie, że wszyscy staczamy się w dół, w kierunku rzekomego centrum – ale go nie widzę. Place są pełne pieszych i cholas – kobiet Ajmara w melonikach – siedzących przy straganach, sprzedających słone, tłuste przekąski, szklanki mocochinchi z suszonych brzoskwiń i cynamonu, pamiątkowe czapeczki z motywem lamy, miniaturowe lalki chola i karty SIM. Drogi są zapchane minibusami, poobijanymi taksówkami i autobusami Dodge pomalowanymi w żywe kolory. Wytchnienie jest rzadkim towarem.
Na szczęście Boris Alarcón, bystry boliwijski przedsiębiorca, otworzył elegancką kawiarnię w starej księgarni Gisbert na calle Comercio. Nazwał ją The Writer’s Coffee, co brzmi jak błędne tłumaczenie, ale miejsce jest słabo oświetlone i piękne, z maszynami do pisania Adler, Triumph i Torpedo na wystawie i wysokimi półkami wypełnionymi trzeźwo wyglądającymi książkami akademickimi.
Alarcón dzieli swój czas między La Paz i Berlin, gdzie wkrótce uruchomi winiarnię w boho Prenzlauer Berg. Jego bariści noszą obcisłe T-shirty i trilbies, i przygotowują 34 różne rodzaje kawy, w tym wolno macerowane japońskie napary. Ale ja nie jestem tu dla hipsterskiej kawy. Jestem tu dla psychogeografii, a mój kolega popijający cortado jest ekspertem. Carlos Mesa, który w latach 2003-2005 był krótko prezydentem Boliwii, jest również jednym z jej czołowych pisarzy. Pytam go, co to znaczy mieszkać w najwyżej położonej stolicy świata.
„La Paz i góry to jedna rzecz, są nierozłączne”, mówi. Znajdujemy się w cieniu Illimani, jednej z najpiękniejszych gór na świecie – i kiedy jesteśmy daleko, myślimy tylko o tym. Rdzenna kultura nie jest czymś z przeszłości. Ludzie wciąż wierzą, że góry są apus, czyli duchami opiekuńczymi.’
Przypominam, że dla mnie jeszcze bardziej uderzające od dramatycznej górskiej scenerii jest to, że La Paz sprawia wrażenie zamkniętego, jak wielka misa. 'Tak, i z tego powodu boimy się pustych, otwartych przestrzeni’, mówi. 'Pacyño na równinach czuje przerażenie.’
Mesa nie jest fanem Evo Moralesa, pierwszego rdzennego prezydenta Ameryki Południowej, który objął swój urząd w 2006 roku. Nazywa go czystym kapitalistą i haniebnym samomitologizatorem. Ale mimo że jest politycznym przeciwnikiem, Mesa przyznaje, że Evo (często mówi się do niego czule po imieniu) był dobry dla La Paz. Od lat istniała rywalizacja z centrum handlowym Santa Cruz na nizinach i z Sucre, a także dążenie do podziału kraju” – wyjaśnia. Kiedy Evo doszedł do władzy, szybko przywrócił La Paz status stolicy. To, oraz polityka pro-indiańska, zjednoczyło miasto i dało mu nową pewność siebie.’
Po ostatnich wizytach we wszystkich dużych miastach na tym kontynencie, powiedziałbym, że La Paz zmienia się szybciej niż jakiekolwiek inne. Jego renesans następuje po dekadach sennej stagnacji. W Zona Sur (południowa strona), dzielnicy mieszkalnej i handlowej, która znajduje się niżej i jest o kilka stopni cieplejsza niż historyczne centrum, otwarto właśnie pierwszy w mieście elegancki hotel butikowy Atix: jego wnętrza zbudowane są z rodzimego drewna i kamienia komanczowego, a ściany obwieszone dziełami najbardziej znanego boliwijskiego artysty, Gastóna Ugalde. Uderzająca wieża w kształcie równoległoboku jest wynikiem współpracy z nowojorskim studiem projektowym Narofsky Architecture. Jesteśmy nowym obliczem boliwijskiej gościnności”, mówi właścicielka Mariel Salinas. Naszym celem jest dzielenie się naszym bogactwem kulturowym z resztą świata”. Fajne koktajle z singani i innych rodzimych wód ognistych, które serwowane są w barze +591 (boliwijski kod telefoniczny), zostały stworzone przez Davida Romero, byłego miksologa w nagradzanym lokalu Central w Limie, a restauracja Ona serwuje wysublimowane andyjskie jedzenie.
Jednak konkurencja w barrio jest ostra. Za rogiem znajduje się Gustu, restauracja otwarta przez Clausa Meyera, współzałożyciela kopenhaskiej Nomy z dwoma gwiazdkami Michelina i człowieka, któremu przypisuje się rozpoczęcie rewolucji w kuchni skandynawskiej dekadę temu. Szukał kraju z niesamowitymi produktami, ale bez prawdziwej kuchni”, mówi Surnaya Prado o Gustu. Zrobił krótką listę czterech krajów, ale najpierw przyjechał do Boliwii, zobaczył, że jest tam wszystko, czego potrzebował i jego podróż zakończyła się tutaj”. Podniosła przestrzeń jadalni, udekorowana jasnymi tkaninami, maskami i meblami z odzysku w stylu vintage, wygląda prawie tak wspaniale, jak jedzenie serwowane przez szefową kuchni Kamillę Seidler i jej młody zespół (Gustu jest również akademią szkoleniową). Lunch to siedmiodaniowy sampler, w tym tatar z lamy, amazońska ryba sorubim z bananami i chilli oraz sorbet z owoców tumbo z ginem. Dania nagle wydają się trochę z zeszłego wieku.
W najbardziej stylowym sklepie w okolicy, Walisuma, właścicielka Patricia Rodríguez pokazuje mi szale z wełny wikunii za 1000 dolarów, miękkie jak skóra lamy torby, przybory kuchenne wykonane z boliwijskiego palisandru z odzysku, oraz zwiewne sukienki w stonowanych kolorach, które mają etniczne odczucia, ale unikają surowej ikonografii turystycznej.
’W naszych naturalnych barwnikach używamy liści koki, roślin i ziół’, mówi Rodríguez. Unowocześniliśmy motywy, dzięki czemu tkaniny nawiązują do regionu, ale są modne. To jest to, czego chcą nasi klienci.’
Zona Sur ma tandetne kawiarnie, azjatyckie restauracje fusion, prywatne galerie sztuki i okręty flagowe ekskluzywnych włoskich marek modowych. Ale ma również odpowiedni rynek żywności, gdzie każdy wydaje się być chinwagging jak podnieść tropikalne owoce, warzywa wysokiej roślin, quinoa i innych teraz-cool superfoods, takich jak maca i witaminy-C bogate camu camu. Jest tu również bardzo dobra, oldschoolowa ciastkarnia Salteñas Potosina. Ta smaczna przekąska jest doprawiona chili. Mała grupa lokalnych historyków jedzenia rozpoczęła kampanię mającą na celu udowodnienie, że chilli pochodzi z wyżynnej Boliwii. Nadszedł czas, mówią, aby odzyskać ich gastronomiczny dar dla świata.
Wybieram się kolejką linową na wzgórza na przedmieściach Sopocachi. Nowa sieć lotniczego transportu publicznego jest otwierana etapami od maja 2014 roku. Obecnie działają trzy linie, a siedem kolejnych jest w budowie. Wybudowany w Austrii system o połowę skrócił dojazd do pracy mieszkańcom przedmieść. Dzięki niemu mam szansę zobaczyć miasto poza Zona Sur.
Gawędząc z przyjaznym współpasażerem, patrzę w dół na szkolne boiska pełne dzieci w eleganckich czerwonych mundurkach, domy z basenami, ogrodami i rodowodowymi psami, stadiony piłkarskie, basen olimpijski, kościół dla każdej parafii, biurowce i tysiące wieżowców mieszkalnych zbudowanych z pomarańczowej cegły, ich płaskie dachy to plątanina kabli i anten. Samochody, taksówki i autobusy pędzą po krętych wstęgach drogi ekspresowej. Każdy wąski chodnik wypełniony jest spacerowiczami, robotnikami, studentami, wszyscy pędzą tam i z powrotem. Znów mam wrażenie, że życie w La Paz jest dośrodkowe, strzela do środka, ale nie ma gdzie się zatrzymać.
Sopocachi jest strefą graniczną – mieści się pomiędzy biznesowym południem a starym centrum. Wygląda bardzo europejsko i jest tak blisko La Paz, jak to tylko możliwe. Kilka minut spacerem od stacji kolejki linowej znajdują się schody na Montículo, zadbany mały park z drzewami cyprysowymi, marmurową fontanną Neptuna i otoczonym murem punktem widokowym. Słyszę stłumione odgłosy ruchu miejskiego. Od tego miejsca prowadzi brukowana ulica. Błądzę bez planu. Jeśli się zgubię, poszukam szczytu Illimani i zresetuję kompas.
Jak każda dzielnica bohemy, za dnia Sopocachi sprawia wrażenie sennego, refleksyjnego. Widzę wiele szyldów ulicznych na bary, kluby, sale bilardowe i restauracje, które są otwarte tylko po zmroku. Ale są tu też księgarnie i centra kulturalne. Zatrzymuję się w nowej Galerii Salar, gdzie artysta Ugalde wystawia swoje ultra-nasycone fotografie słonego jeziora Uyuni w Boliwii. To ta biel” – mówi o swojej obsesji na punkcie tego minerału. Sprawia, że myślę o śmierci, która jest taka spokojna”. Ale popija puszkę piwa i uśmiecha się, gdy to mówi. Ambiwalentny, autoironiczny i mający talent do sztuki w stylu Pop, Ugalde jest czasami nazywany andyjskim Warholem. Turystyka przyniosła hotele i restauracje, a teraz gastronomia przyniesie ludzi, którzy są kolekcjonerami”, mówi. To dobry czas, aby być w Boliwii.’
Idę dalej, ciesząc się względnym spokojem tej zachodniej flanki miasta, aż docieram do Cementerio General, głównej nekropolii. Śmierć tutaj nie wydaje się być spokojna. Jest Dzień Zmarłych i dookoła mnie panuje harmider żałobników zmierzających do grobowców, by odmówić modlitwę, zbierających wieńce z targu kwiatowego przy bramie, zatrzymujących się przy lodziarniach, by kupić rożki – to tradycja, by po wylaniu gorzkich łez skosztować czegoś słodkiego. System wierzeń Aymara zakłada, że zmarli krewni odbywają trzyletnią podróż do reinkarnacji. Dlatego żałobnicy płaczą w pierwsze Święto Zmarłych, grzecznie płaczą w drugie, a w trzecie zajadają się lodami.
Wybieram się na Stare Miasto, mijając niektóre z ulubionych miejsc przewodników: Targ Czarownic, gdzie cholasi sprzedają zioła, mikstury i suszone płody lamy; calle Jaén, prawdopodobnie najstarszą ulicę La Paz i z pewnością najładniejszą ze swoimi brukowanymi uliczkami i zacienionymi patiami; targ Lanza, gdzie maleńkie restauracyjki pełne są jadłodajni pochylonych nad parującymi miskami rosołu, bułkami nadziewanymi pikantnymi kiełbaskami i ogromnymi koktajlami owocowymi. Rozbrzmiewa muzyka Cumbia. Wzdłuż chodników unoszą się ostre zapachy przypraw, papai i ananasa. Jest to miejsce tak tradycyjne jak żadne inne w mieście, ale nawet tutaj nowy program znany jako Suma Phayata („dobrze ugotowane” w języku Aymara) promuje higienę żywności, dzięki czemu odwiedzający mogą wybrać się na uliczną wyprawę po przekąski wiedząc, że wszystko, co jedzą jest bezpieczne.
Mój pit stop na lunch to Ali Pacha, jedna z najbardziej progresywnych restauracji w Ameryce Południowej. Po odbyciu szkolenia w londyńskiej szkole Cordon Bleu i pracy w Gustu, właściciel Sebastian Quiroga miał zamiar kontynuować karierę zwykłego szefa kuchni, kiedy zobaczył film o dobrostanie zwierząt i doznał objawienia – zdecydował, że La Paz potrzebuje wegańskiej restauracji.
’Wydaje się to radykalne, ale tak samo jak bycie szefem kuchni tutaj’, powiedział. Moi rodzice chcieli, żebym został prawnikiem, profesjonalistą. Wysłali mnie do Exeter University, ale nie podobało mi się to. Wiedziałem, że chcę gotować.”
W menu na lunch w Ali Pacha znajdują się korzenie i pędy, kwiaty i owoce: wszystkie wykwintne do oglądania i ekscytujące do smakowania. Mam chrupiące serca palmowe, świeżo ubite masło kokosowe, popiół z buraków, słodką quinoa (używaną jako rodzaj tofu) i lody zrobione z cupuaçu z lasów deszczowych.
’To nie jest nierealistyczne myśleć o naszej rodzimej kuchni jako w dużej mierze wegańskiej’, mówi. Zanim wprowadzono bydło i owce, Aymara jedli bardzo mało mięsa. Ich dieta składała się z warzyw, roślin strączkowych i ziaren.’
Quiroga, jak wszyscy, których spotkałam w La Paz, jest ambitny, pełen nadziei, rozmowny i ciekawski. Wielu z tych niedoszłych decydentów pracuje, lub pracowało, ze sobą; to mała, zżyta społeczność. To nowe pokolenie paceños przekształca to długo ignorowane miasto.
Aby złapać oddech w La Paz, czasami, co niezwykłe, trzeba wejść jeszcze wyżej. Wjazd kolejką linową do El Alto, przedmieścia, które stało się siostrzanym miastem La Paz, jest stromy i dramatyczny. Z góry – jestem teraz na wysokości 4100 metrów – mogę wreszcie podziwiać panoramę stolicy Boliwii. Krater, w którym znajduje się La Paz, wygląda jakby powstał w wyniku zderzenia asteroid – w rzeczywistości jest to kanion rzeczny – a miasto również ma wygląd czegoś nie do końca zamierzonego. Illimani działa jak oczyszczająca siła, nieskazitelna bryła czarnej góry z białym szczytem, rozdzielająca chmury i chroniąca to niechlujne, szalone, zapierające dech w piersiach miasto.
.
Odwracam się, by wejść do El Alto, kolejny milion dusz rozsianych po zakurzonym andyjskim altiplano. Większość odwiedzających musi tędy przejechać, bo tu znajduje się lotnisko, ale w ostatnich latach niektórzy pozostali na dłużej, by zobaczyć jeden z najdziwniejszych ruchów artystycznych naszych czasów.
Pochodzący z El Alto Freddy Mamani, były murarz, nadał swojej monotonnej skądinąd okolicy zastrzyk koloru w postaci około 60 domów inspirowanych częściowo rodzimą architekturą Aymara, ale także odświętnymi ubraniami chola i – co najdziwniejsze – serią zabawek z kreskówek Transformer. Budynki znane są jako cholets (od chola i chalet); standardowy format to wielopiętrowy wieżowiec z powierzchnią handlową na parterze, miejscem na imprezę na pierwszym i drugim, kilkoma piętrami mieszkań do wynajęcia i, na szczycie tego wszystkiego, dom w stylu chalet dla właściciela.
Z taksówkarzem, zwiedzam miasto i widzę kilka z tych cholets. Wyróżniają się one nie do końca podstawowymi kolorami, liniami w stylu Wurlitzera, lustrzanymi oknami i jaskrawymi freskami. Zatrzymujemy się przy budynku w kształcie statku o nazwie Crucero del Sur. Wnętrze jest kwasową podróżą w kolorze chartreuse, musztardy i marchewkowego pomarańczu. Jako miejsce na imprezę jest bezsprzecznie zabawne – mieszanka Willy’ego Wonki, Gaudiego oraz Jasia i Małgosi. Jako architektura, to przesadzona katedra o wątpliwym smaku dla nowobogackich z El Alto.
Na dachu świata, niczym alpinista zdobywający szczyt, wspinam się na siedem pięter i wychodzę na goły taras. Przede mną rozciąga się ogrom El Alto, jego niekończące się rzędy szarych, jerozolimskich wieżowców, które w końcu zlewają się z wysuszoną równiną. Na samym jej skraju znajdują się Andy, złote w promieniach zachodzącego słońca, i ogromne, błękitne niebo. Znowu brakuje mi tchu, ale przynajmniej stoję w miejscu. Gdzieś z tyłu za mną i daleko poniżej dobiega słaby szum: La Paz, niestrudzone i niepowstrzymane w drodze do nowej przyszłości.
Aracari (+44 20 7097 1750) oferuje pięciodniową wycieczkę do La Paz od 1 272 funtów za osobę, w tym pobyty w hotelach Atix i Casa Grande, prywatne wycieczki z przewodnikiem i transfery. British Airways (+44 844 493 0787) leci z Londynu Gatwick do La Paz przez Limę.
Ten artykuł po raz pierwszy ukazał się w Condé Nast Traveller March 2017
.